****************Dwadzieścia kilka lat temu*****************
Pewien młody mężczyzna gnał na swym koniu, na ile starczyło
mu tylko sił. Była burza. I to bardzo gwałtowna, bo takiej od lat tutaj nie
widziano. Padał deszcz, trzaskały pioruny, jakby ktoś specjalnie sprowadził ten
żywioł, by przeszkodzić jeźdźcowi w podróży.
Mężczyzna miał coś ze sobą. Było to owinięte w beżowy kocyk
i, od czasu do czasu, poruszało się.
- Spokojnie – uspokoił zawiniątko zielonooki blondyn, cały
czas patrząc na drogę. – Jesteśmy już prawie na miejscu.
Po pokonaniu kilku zakrętów, dotarł na miejsce. Przed
mężczyzną oraz jego koniem znajdowało się teraz ogromne drzewo, wokół którego
zbudowanych było kilkanaście chat.
- Tooshoo – szepnął do siebie i zszedł z konia, nie
puszczając tego czegoś, zawiniętego w koc. – Będziesz tu bezpieczna, Aleen –
mężczyzna odsłonił kocyk i spojrzał na twarz, dopiero co narodzonego, dziecka.
Uśmiechnął się do niego i pogładził po policzku – Żegnaj.
Podszedł do drzwi jednej z chat i położył dziecko u progu.
Przyjrzał się po raz ostatni dziewczynce i uderzył trzy razy w drzwi. Po
trzecim razie, podbiegł szybko do konia, dosiadł go i pognał w kierunku, z
którego tu przybył.
- Dalej, Szarlotka. Wracamy! – rzucił do konia.